niedziela, 27 kwietnia 2014

Święta, wesele i malinowe tiramisu

W tym roku Wielkanoc spędziłam w wyjątkowy sposób. Po raz pierwszy te Święta miały w sobie magię porównywalną do Świąt Bożego Narodzenia. Przyjechałam do rodziców do Sopotu. W niedzielę wstaliśmy całą trójką na Rezurekcję w Katedrze Oliwskiej. I chyba po raz pierwszy nie burczałam do siebie pod nosem "jak to mi się nie chce i że bym jeszcze pospała". To wspaniałe móc przeżywać w pełni Boże Zmartwychwstanie. Pogoda była przepiękna (ciągle mam w pamięci ubiegłoroczną białą Wielkanoc). 
Po mszy przyszedł czas na przygotowania do świątecznego śniadania i rodzinną ucztę. Moja rodzina jest na szczęście zwolennikiem spędzania czasu na świeżym powietrzu, dlatego nie ograniczyliśmy się do siedzenia tylko i wyłącznie za stołem i po wyżerce pojechaliśmy wszyscy (razem z psiakiem) na spacer na Wyspę Sobieszewską. W Lany Poniedziałek tata wybrał się z kolei z wujkiem na rower, a ja z mamą na tradycyjny długi spacer brzegiem morza (trasa: Brzeźno - Sopot Wyścigi). Trzeba było w końcu pospalać te mazurki, babeczki i paschę. Nie ma to tamto ;-)
Święta jak co roku minęły szybko. Nie wróciłam od razu do Warszawy, ponieważ w czwartek pojechałam do Niemiec do Lubeki na ślub kuzynki. Działo się, oj działo. Sama uroczystość, mimo że odbywała się w Urzędzie Stanu Cywilnego, była bardzo wzruszająca. Nie wiem dlaczego, ale jak tylko zobaczyłam Anię w sukience, rozpłakałam się jak małe dziecko. Może dlatego, że jeszcze niedawno byłyśmy małymi dziewczynkami naśladującymi Spicetki, a ona już ma męża? ;-) Nie wiem. Dodam, że doprowadzić mnie do płaczu jest nie lada wyczynem, bo jestem osobą, która nie płacze nawet na pogrzebach... W każdym razie wesele polsko-niemieckie było ciekawym doświadczeniem. Młoda Para została przywitana chlebem, solą i wódeczką, a goście doskonałym Sektem (dla niewtajemniczonych: niemiecki szampan). Sama impreza miała początkowo charakter cocktail party. Upłynęło jakieś 1,5 h nim wpuszczono nas do sali. Każdy gość miał swoje podpisane "ciasteczko z wróżbą", a menu, jak przystało na imprezę dwujęzyczną, było po polsku i po niemiecku. Gospodarze stanęli na wysokości zadania i uraczyli towarzystwo wspaniałym śródziemnomorskim bufetem, z naciskiem na kuchnię włoską (ach, te sery...). Na deser zaserwowano oczywiście włoską klasykę, czyli tiramisu. Zainspirowało mnie to do wypróbowania lżejszej wersji tego smakołyku. Zamiast biszkoptów nasączonych espresso i amaretto, postawiłam na orzeźwiające i lekko kwaskowe maliny. Efekt możecie zobaczyć poniżej, ale lepiej będzie pokusić się po prostu o samodzielne zrobienie deseru i delektowanie się nim (najlepiej w jakimś miłym towarzystwie ;-)).

Składniki (na 6 pucharków):
- 500 g serek mascarpone
- 4 jajka
- 100 g cukru pudru
- 450 g malin
- łyżka cukru
Do dekoracji:
- 6 biszkoptów do tiramisu
- liście świeżej mięty (u mnie pod ręką była kolendra)

Krem:
1. Oddziel żółtka od białek.
2. Utrzyj żółtka z cukrem pudrem. Dodaj mascarpone i połącz na gładką masę.
3. Ubij białka na sztywną pianę. Delikatnie połącz z masą mascarpone.

Mus:
Maliny wrzuć do wysokiego naczynia, posyp cukrem i zblenduj na gładki mus.

Zmiksowane maliny wlej do połowy wysokości pucharków. Następnie połóż na nie warstwę kremu (na "dwa palce") i udekoruj listkami mięty/kolendry oraz biszkoptami. Wstaw na min. godzinę do lodówki. 
Komponuje się doskonale z aromatycznym espresso.


Życzenia dla Młodej Pary

Stroik weselny

Letnie tiramisu


Poobiednia uczta


sobota, 19 kwietnia 2014

Babeczki bazyliowe

Przygotowania do Świąt od wczoraj szły pełną parą. Sprzątanie, gotowanie, wypieki i ostatnie zakupy. Wieczorem niesamowita liturgia w Katedrze Oliwskiej. Czuć nastrój Wielkiej Nocy. Tradycyjnie upiekłam mazurka kajmakowego. Mama szykuje dziś swoją obłędną kakaowo-waniliową paschę z bakaliami. A ja postanowiłam skorzystać ze sposobności i dostępu do piekarnika z termoobiegiem. W warszawskim mieszkaniu mam gazowy, który uwielbia płatać mi figle, więc nie ma mowy o pieczeniu bardziej wymyślnych słodkości niż muffiny (o serniku nie ma mowy). Ostatnio natknęłam się w sieci na przepis na babeczki z bazylią i białą czekoladą. Jestem fanką świeżej bazylii i próbowałam już jej kilkakrotnie w słodkich konfiguracjach z truskawką w roli głównej. Przepis jest ciut bardziej pracochłonny niż przy standardowych muffinach, ale efekt jest tego wart. Ciasto jest puszyste i wilgotne. Jest aromatyczne i wprost rozpływa się w ustach.

Składniki (na ok. 9 sztuk):

Ciasto:
- 70 g białej czekolady
- 120 ml mleka
- 100 g masła
- jajko
- 120 g mąki pszennej (następnym razem spróbuję z orkiszową)
- 90 g cukru (u mnie trzcinowy)
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1/4 łyżeczki sody
- doniczka bazylii

Polewa:
- 60 g białej czekolady
- 2 łyżki jogurtu naturalnego
- posiekane niesolone pistacje i kilka małych listków bazylii (do dekoracji)

Przygotowanie (przepis z Kwestii Smaku):
1. Czekoladę połam na kostki. Rozpuść w rondelku na małym ogniu razem z masłem i mlekiem. Mieszaj aż do uzyskania gładkiej konsystencji. Ostudź.
2. Do miski przesiej mąkę wraz z proszkiem i sodą. Dodaj cukier.
3. Umyj, a następnie osusz liście bazylii. Wrzuć do kielicha i zacznij blendować. Stopniowo dodawaj czekoladową masę. Na koniec wbij jajko i zblenduj (parę sekund).
4. Stopniowo wlewaj masę do miski z suchymi składnikami i delikatnie mieszaj. Ciasto nie powinno mieć grudek.
5. Rozgrzej piekarnik do 160 st. Formę na muffiny wyłóż papilotkami, następnie wypełnij dołki ciastem (do 3/4 wysokości).
6. Piecz ok. 25 minut (do "suchego patyczka"). Zostaw babeczki do wystygnięcia.
7. Polewa: w rondelku rozpuść czekoladę i dodaj jogurt.
8. Każdą babeczkę polej delikatnie czekoladowo-jogurtową polewą, posyp pistacjami i udekoruj listkami bazylii.


Smacznego i wesołego Alleluja!

środa, 12 grudnia 2012

Pieguski

Zdecydowanie zbyt długo mnie tu nie było. Nie chcę przez to powiedzieć, że przez ten okres zaniechałam kulinarnych eksperymentów, ale zwyczajnie nie miałam kiedy podzielić się z Wami ich efektami. Ostatnio mam wrażenie, że mierzę czas nie w godzinacg, dniach, tygodniach czy mięsiącach, ale w tłumaczeniach. Na poniedziałek dwa tłumaczenia z polskiego na hiszpański, na wtorek porcja zdań z hiszpańskimi przysłowiami ("Znajdź ekwiwalent funkcjonalny..."), na środę tłumaczenie artykułu z angielskiego na polski itd., itd. Pomiędzy kolejnymi tekstami usiłuję znaleźć trochę czasu na treningi (w tej chwili to raczej nawet zbyt szumne słowo...) i znajomych. Byle do piątku, a potem do następnego, który oznacza powrót do domu i długo oczekiwane Święta :-)
 
Dzisiejszą notkę piszę głównie dlatego, że przepis obiecałam Marysi z art attack {be inspired} i Gośce, którą obdarowałam moimi pieguskami w ramach Mikołajkowej Akcji zorganizowanej właśnie przez Marysię. Z miejsca zachęcam wszystkich gorąco do wzięcia udziału w tym sympatycznym przedsięwzięciu w przyszłym roku. Reguły są proste: zgłaszamy się do zabawy, losujemy osobę, której mamy zrobić prezent (najlepiej własnoręczny), a następnie wysyłamy przesyłkę. Ja dostałam przepiękne kolczyki wykonane w technice haftu sutasz. Agnieszka idealnie trafiła w mój gust.
 
Do sedna ;-) Przepis na te ciasteczka dostałam dawno temu od mojej znajomej z Niemiec. Piekę je już co roku od kilku lat i zawsze na Święta, choć może nie kojarzą się one z typowymi Bożonarodzeniowymi wypiekami. Są bardzo proste i niezbyt pracochłonne. Swój słodki aromat zawdzięczają przede wszystkim wanilii.
 
Składniki:
- 350g mąki
- 180g cukru
- 250g masła
- 2 jajka
- op. cukru waniliowego
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 200g płatków kukurydzianych
- 125g gorzkiej czekolady
- rodzynki* (dodawane w oryginalnym przepisie, ale rodzynki w cieście to coś, czego nie znoszę!)
 
Czekoladę siekamy na drobne kawałki. Składniki ciasta łączymy w masę, do której stopniowo dodajemy płatki i czekoladę. Piec w temperaturze 180 st. (termoobieg) 15-20 min. Pieguski powinny być lekko zarumienione.
 
Zawsze wychodzą :-)
 
 
 

poniedziałek, 8 października 2012

Czekoladowy fondant

Na pewno każdy z nas zna to uczucie, kiedy ma coś ważnego i pilnego do zrobienia, ale robi wszystko, żeby odłożyć wykonanie tej rzeczy w czasie. Jestem w trakcie robienia praktyk pedagogicznych. Konkretnie uczę hiszpańskiego w liceum. I przekonałam się na własnej skórze, że nauczyciele nie mają lekko. Ba. Wielu z nich dokonuje heroicznych czynów... Ale ja nie o tym ;-) W ostatni weekend miałam masę pracy, żeby przygotować się do zajęć z moimi, jednak nie przeszkodziło mi to (a wręcz przeciwnie) w wypróbowywaniu nowych przepisów. I tak w piątek powstało ciasto dyniowe z nutą pomarańczową, a niedziela z kolei upłynęła pod znakiem domowego ketchupu na zimę i... czekoladowych fondantów, czyli gorących ciasteczek z płynną czekoladą w środku. To jeden z moich ukochanych deserów. Dotąd zawsze przygotowywała je moja mama, ale wczoraj postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem i pod jej czujnym okiem zrobić je sama. Efekty widoczne poniżej. Z proporcji, które podaję wychodzi ok.12 ciasteczek, dzięki czemu zawsze mamy w zamrażarce pyszny poczęstunek na wypadek niespodziewanej wizyty :-)
 
Składniki (na 12 fondantów):
- 8 jajek (najlepiej "zerówek")
- 300 g cukru
- 100 g mąki
- 225 g czekolady gorzkiej (u mnie Wedel)
- 250 g masła
 
W dużym garnku gotujemy wodę, następnie na nim kładziemy miskę, do której wbijamy jajka i cukier. Ubijamy na puszystą masę (masa ma podwoić objętość). Do otrzymanej masy dodajemy mąkę, dalej miksując. W osobnym rondelku rozpuszczamy czekoladę i masło. Przelewamy je do masy jajecznej i miksujemy całość, aby była jednolita. Kokilki smarujemy masłem i napełniamy do 3/4 wysokości czekoladową masą. Zamrażamy, a gdy tylko najdzie nas ochota na to, żeby zgrzeszyć wyjmujemy z zamrażalnika, wstawiamy do nagrzanego do 200 st. piekarnika z termoobiegiem i pieczemy od 8 do 10 minut. Każdy jednak kto już pokusił się o samodzielne wykonanie tego deseru wie, że wszystko zależy tak naprawę od piecyka. Każdy piekarnik jest de facto inny i trzeba za pierwszym razem wyczuć ile dokładnie czasu potrzeba, by wierzch był przypieczony, a środek idealnie płynny. W moim piekarniku jest to zazwyczaj ok.12 minut. Sprawdzam po prostu delikatnie palcem wierzch ciasteczka. Jeśli mam wrażenie, że gdybym mocniej przycisnęła palec, zanużyłby się on w ciasteczku, oznacza to, że już jest gotowe :-)
 
 
 
 
Smacznego!
 

wtorek, 25 września 2012

Bento #3

Pogoda nadal jest taka sobie. Co prawda nie jest już tak wietrznie jak wczoraj, ale stale siąpi i jest zwyczajnie nieprzyjemnie. Czuć jesień, ale tę ponurą i niepokojącą. Na poprawę humoru zrobiłam już dzisiaj zakupy słodyczowe do Polski (dla przyjaciół i na własny użytek). Można tu dostać istnego oczopląsu od tych wszystkich ciasteczek, babeczek, goferków i bułeczek śniadaniowych, czekolad...  Poza tym udało mi się trafić na zestaw czterech malutkich zamykanych pojemniczków, które wprost idealnie pasują do mojego prowizorycznego pudełka bento :-) Można w nich przemycić sos do sałatki, dip albo trochę płatków czy bakalii do jogurtu. Poniżej prezentuję bento, które powędruje ze mną jutro do pracy i zostanie skonsumowane o 10 rano. Już się nie mogę doczekać! Przepis na placuszki zaczerpnęłam z gotujebolubi, ale zamiast szczypiorku, którego akurat nie miałam, dodałam suszone oregano oraz... pokrojone w kosteczkę pomidory z puszki pozostałe z niedzielnego obiadu. Sprzątanie lodówki przed wyjazdem na całego. Wyszły pyszne i aromatyczne!
 
Pomidorowo-ziołowe placuszki z mozarellą na kołderce z mixu sałat, tzatziki do maczania, a na deser brownie z karmelem i orzeszkami ziemnymi. Połówka melona niestety się nie zmieściła... ;-)
 

poniedziałek, 24 września 2012

Bento #2

Aura dzisiaj zdecydowanie nie rozpieszcza... Od rana obfite opady i porywisty wiatr utrudniały nam prace na budowie. Przesiedziałam prawie cały dzień w biurze, robiąc tłumaczenia i wypełniając papiery do C.P.A.M.u (francuski ZUS). Odliczam dni do powrotu do Polski. W piątek wyjazd. Z jednej strony nie mogę się doczekać powrotu do kraju i cieszę się jak dziecko na myśl o dwóch tygodniach w Trójmieście, a z drugiej już zdążyłam się przyzwyczaić do mojego życia tutaj, na budowie, pośród samych facetów. Ten wyjazd, ta praca, te trzy miesiące nauczyły mnie rzeczy, których nie sposób zliczyć, pozwoliły na przełamanie stereotypów, wyleczenie się z kompleksu Polaczka na Zachodzie, ale przede wszystkim dały mi mozliwość obcowania z fantastycznymi ludźmi pośród których poczułam się jak wśród bliskich. Czuję się jakbym dostała gwiazdkę z nieba. Dziękuję! 
A poniżej moje dzisiejsze śniadaniowe bento. Może ciut za mało kolorowe, ale zaręczam, że pyszne! Zwłaszcza ta korzenna babeczka z cukrowymi perełkami na wierzchu :-) Miłego popołudnia!



Kanapeczki z pełnoziarnistego pieczywa z serem mimolette i filetem z indyka, mix sałat, mały fromage blanc i babeczka speculoos :-)

niedziela, 23 września 2012

Petit déjeuner #3 - Tosty francuskie z sosem pomarańczowym

Dzisiaj ostatnia niedziela przed wyjazdem do Polski. Bardzo udaną sobotę postanowiłam ukoronować królewskim niedzielnym śniadaniem. O tostach francuskich słyszałam już wcześniej, ale dopiero niedawno odważyłam się je wypróbować. Za pierwszym razem dodatkiem była moja ulubiona konfitura brzoskwiniowa Bonne Maman. Dzisiaj pokusiłam się o zrobienie sosu pomarańczowego, podobnego jaki robię do naleśników Suzette.
 
Składniki na jedną porcję:
 
- dwie kromki czerstwej bagietki (lub innego pieczywa)
- jajko
- łyżka mleka
- łyżeczka cukru z prawdziwą wanilią
- szczypta soli
- łyżka masła do smażenia
 
Sos:
- sok z jednej pomarańczy
- łyżka masła
- 1,5 łyżka cukru z prawdziwą wanilią
 
W rondelku rozpuszczamy masło i dodajemy do niego cukier i nieco gorącej wody, żeby nie przypalił nam się cukier. Gdy cukier się rozpuści, dodajemy sok. Doprowadzamy do wrzenia, zmniejszamy nieco ogień i czekamy aż sos się zredukuje, co jakiś czas mieszając. W międzyczasie w miszeczce roztrzepujemy jajko ze szczyptą soli, wlewamy mleko i wsypujemy cukier. Mieszamy do uzyskania jednolitej masy. Na patelni rozpuszczamy masło, a następnie maczamy kromki w mieszance. Kładziemy na patelni i z każdej strony obsmażamy na rumiany kolor (ok.2-3 min.). Podajemy na ciepło polane gęstym sosem pomarańczowym.
 
Smacznego!