środa, 12 grudnia 2012

Pieguski

Zdecydowanie zbyt długo mnie tu nie było. Nie chcę przez to powiedzieć, że przez ten okres zaniechałam kulinarnych eksperymentów, ale zwyczajnie nie miałam kiedy podzielić się z Wami ich efektami. Ostatnio mam wrażenie, że mierzę czas nie w godzinacg, dniach, tygodniach czy mięsiącach, ale w tłumaczeniach. Na poniedziałek dwa tłumaczenia z polskiego na hiszpański, na wtorek porcja zdań z hiszpańskimi przysłowiami ("Znajdź ekwiwalent funkcjonalny..."), na środę tłumaczenie artykułu z angielskiego na polski itd., itd. Pomiędzy kolejnymi tekstami usiłuję znaleźć trochę czasu na treningi (w tej chwili to raczej nawet zbyt szumne słowo...) i znajomych. Byle do piątku, a potem do następnego, który oznacza powrót do domu i długo oczekiwane Święta :-)
 
Dzisiejszą notkę piszę głównie dlatego, że przepis obiecałam Marysi z art attack {be inspired} i Gośce, którą obdarowałam moimi pieguskami w ramach Mikołajkowej Akcji zorganizowanej właśnie przez Marysię. Z miejsca zachęcam wszystkich gorąco do wzięcia udziału w tym sympatycznym przedsięwzięciu w przyszłym roku. Reguły są proste: zgłaszamy się do zabawy, losujemy osobę, której mamy zrobić prezent (najlepiej własnoręczny), a następnie wysyłamy przesyłkę. Ja dostałam przepiękne kolczyki wykonane w technice haftu sutasz. Agnieszka idealnie trafiła w mój gust.
 
Do sedna ;-) Przepis na te ciasteczka dostałam dawno temu od mojej znajomej z Niemiec. Piekę je już co roku od kilku lat i zawsze na Święta, choć może nie kojarzą się one z typowymi Bożonarodzeniowymi wypiekami. Są bardzo proste i niezbyt pracochłonne. Swój słodki aromat zawdzięczają przede wszystkim wanilii.
 
Składniki:
- 350g mąki
- 180g cukru
- 250g masła
- 2 jajka
- op. cukru waniliowego
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 200g płatków kukurydzianych
- 125g gorzkiej czekolady
- rodzynki* (dodawane w oryginalnym przepisie, ale rodzynki w cieście to coś, czego nie znoszę!)
 
Czekoladę siekamy na drobne kawałki. Składniki ciasta łączymy w masę, do której stopniowo dodajemy płatki i czekoladę. Piec w temperaturze 180 st. (termoobieg) 15-20 min. Pieguski powinny być lekko zarumienione.
 
Zawsze wychodzą :-)
 
 
 

poniedziałek, 8 października 2012

Czekoladowy fondant

Na pewno każdy z nas zna to uczucie, kiedy ma coś ważnego i pilnego do zrobienia, ale robi wszystko, żeby odłożyć wykonanie tej rzeczy w czasie. Jestem w trakcie robienia praktyk pedagogicznych. Konkretnie uczę hiszpańskiego w liceum. I przekonałam się na własnej skórze, że nauczyciele nie mają lekko. Ba. Wielu z nich dokonuje heroicznych czynów... Ale ja nie o tym ;-) W ostatni weekend miałam masę pracy, żeby przygotować się do zajęć z moimi, jednak nie przeszkodziło mi to (a wręcz przeciwnie) w wypróbowywaniu nowych przepisów. I tak w piątek powstało ciasto dyniowe z nutą pomarańczową, a niedziela z kolei upłynęła pod znakiem domowego ketchupu na zimę i... czekoladowych fondantów, czyli gorących ciasteczek z płynną czekoladą w środku. To jeden z moich ukochanych deserów. Dotąd zawsze przygotowywała je moja mama, ale wczoraj postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem i pod jej czujnym okiem zrobić je sama. Efekty widoczne poniżej. Z proporcji, które podaję wychodzi ok.12 ciasteczek, dzięki czemu zawsze mamy w zamrażarce pyszny poczęstunek na wypadek niespodziewanej wizyty :-)
 
Składniki (na 12 fondantów):
- 8 jajek (najlepiej "zerówek")
- 300 g cukru
- 100 g mąki
- 225 g czekolady gorzkiej (u mnie Wedel)
- 250 g masła
 
W dużym garnku gotujemy wodę, następnie na nim kładziemy miskę, do której wbijamy jajka i cukier. Ubijamy na puszystą masę (masa ma podwoić objętość). Do otrzymanej masy dodajemy mąkę, dalej miksując. W osobnym rondelku rozpuszczamy czekoladę i masło. Przelewamy je do masy jajecznej i miksujemy całość, aby była jednolita. Kokilki smarujemy masłem i napełniamy do 3/4 wysokości czekoladową masą. Zamrażamy, a gdy tylko najdzie nas ochota na to, żeby zgrzeszyć wyjmujemy z zamrażalnika, wstawiamy do nagrzanego do 200 st. piekarnika z termoobiegiem i pieczemy od 8 do 10 minut. Każdy jednak kto już pokusił się o samodzielne wykonanie tego deseru wie, że wszystko zależy tak naprawę od piecyka. Każdy piekarnik jest de facto inny i trzeba za pierwszym razem wyczuć ile dokładnie czasu potrzeba, by wierzch był przypieczony, a środek idealnie płynny. W moim piekarniku jest to zazwyczaj ok.12 minut. Sprawdzam po prostu delikatnie palcem wierzch ciasteczka. Jeśli mam wrażenie, że gdybym mocniej przycisnęła palec, zanużyłby się on w ciasteczku, oznacza to, że już jest gotowe :-)
 
 
 
 
Smacznego!
 

wtorek, 25 września 2012

Bento #3

Pogoda nadal jest taka sobie. Co prawda nie jest już tak wietrznie jak wczoraj, ale stale siąpi i jest zwyczajnie nieprzyjemnie. Czuć jesień, ale tę ponurą i niepokojącą. Na poprawę humoru zrobiłam już dzisiaj zakupy słodyczowe do Polski (dla przyjaciół i na własny użytek). Można tu dostać istnego oczopląsu od tych wszystkich ciasteczek, babeczek, goferków i bułeczek śniadaniowych, czekolad...  Poza tym udało mi się trafić na zestaw czterech malutkich zamykanych pojemniczków, które wprost idealnie pasują do mojego prowizorycznego pudełka bento :-) Można w nich przemycić sos do sałatki, dip albo trochę płatków czy bakalii do jogurtu. Poniżej prezentuję bento, które powędruje ze mną jutro do pracy i zostanie skonsumowane o 10 rano. Już się nie mogę doczekać! Przepis na placuszki zaczerpnęłam z gotujebolubi, ale zamiast szczypiorku, którego akurat nie miałam, dodałam suszone oregano oraz... pokrojone w kosteczkę pomidory z puszki pozostałe z niedzielnego obiadu. Sprzątanie lodówki przed wyjazdem na całego. Wyszły pyszne i aromatyczne!
 
Pomidorowo-ziołowe placuszki z mozarellą na kołderce z mixu sałat, tzatziki do maczania, a na deser brownie z karmelem i orzeszkami ziemnymi. Połówka melona niestety się nie zmieściła... ;-)
 

poniedziałek, 24 września 2012

Bento #2

Aura dzisiaj zdecydowanie nie rozpieszcza... Od rana obfite opady i porywisty wiatr utrudniały nam prace na budowie. Przesiedziałam prawie cały dzień w biurze, robiąc tłumaczenia i wypełniając papiery do C.P.A.M.u (francuski ZUS). Odliczam dni do powrotu do Polski. W piątek wyjazd. Z jednej strony nie mogę się doczekać powrotu do kraju i cieszę się jak dziecko na myśl o dwóch tygodniach w Trójmieście, a z drugiej już zdążyłam się przyzwyczaić do mojego życia tutaj, na budowie, pośród samych facetów. Ten wyjazd, ta praca, te trzy miesiące nauczyły mnie rzeczy, których nie sposób zliczyć, pozwoliły na przełamanie stereotypów, wyleczenie się z kompleksu Polaczka na Zachodzie, ale przede wszystkim dały mi mozliwość obcowania z fantastycznymi ludźmi pośród których poczułam się jak wśród bliskich. Czuję się jakbym dostała gwiazdkę z nieba. Dziękuję! 
A poniżej moje dzisiejsze śniadaniowe bento. Może ciut za mało kolorowe, ale zaręczam, że pyszne! Zwłaszcza ta korzenna babeczka z cukrowymi perełkami na wierzchu :-) Miłego popołudnia!



Kanapeczki z pełnoziarnistego pieczywa z serem mimolette i filetem z indyka, mix sałat, mały fromage blanc i babeczka speculoos :-)

niedziela, 23 września 2012

Petit déjeuner #3 - Tosty francuskie z sosem pomarańczowym

Dzisiaj ostatnia niedziela przed wyjazdem do Polski. Bardzo udaną sobotę postanowiłam ukoronować królewskim niedzielnym śniadaniem. O tostach francuskich słyszałam już wcześniej, ale dopiero niedawno odważyłam się je wypróbować. Za pierwszym razem dodatkiem była moja ulubiona konfitura brzoskwiniowa Bonne Maman. Dzisiaj pokusiłam się o zrobienie sosu pomarańczowego, podobnego jaki robię do naleśników Suzette.
 
Składniki na jedną porcję:
 
- dwie kromki czerstwej bagietki (lub innego pieczywa)
- jajko
- łyżka mleka
- łyżeczka cukru z prawdziwą wanilią
- szczypta soli
- łyżka masła do smażenia
 
Sos:
- sok z jednej pomarańczy
- łyżka masła
- 1,5 łyżka cukru z prawdziwą wanilią
 
W rondelku rozpuszczamy masło i dodajemy do niego cukier i nieco gorącej wody, żeby nie przypalił nam się cukier. Gdy cukier się rozpuści, dodajemy sok. Doprowadzamy do wrzenia, zmniejszamy nieco ogień i czekamy aż sos się zredukuje, co jakiś czas mieszając. W międzyczasie w miszeczce roztrzepujemy jajko ze szczyptą soli, wlewamy mleko i wsypujemy cukier. Mieszamy do uzyskania jednolitej masy. Na patelni rozpuszczamy masło, a następnie maczamy kromki w mieszance. Kładziemy na patelni i z każdej strony obsmażamy na rumiany kolor (ok.2-3 min.). Podajemy na ciepło polane gęstym sosem pomarańczowym.
 
Smacznego!
 
 
 

sobota, 22 września 2012

Bento #1

Od niedawna zaczęłam moją przygodę z bento. Pierwszy raz przeczytałam o bento kilka lat temu w którymś z numerów "Wysokich obcasów", a z racji tego, że od zawsze pociągała mnie kultura Kraju Kwitnącej Wiśni od razu zwróciłam na tę swoistego rodzaju sztukę przygotowywania posiłków. Niestety wówczas o bentowaniu w ogóle się nie mówiło, bo chyba mało kto w Europie wiedział o jego istnieniu. Ciężko było o jakiekolwiek informacje czy źródła inspiracji. Dziś blogi i strony poświęcone bento wyrastają jak grzyby po deszczu (JaponiaBliżejBento czy bentusie) i chwała za to! Aż miło popatrzeć, gdy widać gołym okiem, że społeczeństwo coraz chętniej wprowadza w życie zdrowe nawyki żywieniowe. Moim zdaniem, dzięki bento jest to dużo bardziej możliwe i tańsze aniżeli stołowanie się na stałe na mieście. Ja też wprost przepadam za odwiedzaniem co i rusz nowych knajpek (których w Warszawie pod dostatkiem), szkoda tylko, że mój portfel nie podziela tego zdania ;-) Wbrew powszechnie panującej opinii przygotowania bento wcale nie zajmuje aż tak dużo czasu. Wszystko zależy od tego, co do niego włożymy. Poza tym dla mnie robienie i jedzenie bento to czysta frajda! Czasem trzeba sobie dogodzić, a jedzenie to jeden z prostszych sposobów, prawda? Poniżej przedstawiam jedno z moich pierwszych śniadaniowych bento, które wzięłam ze sobą na budowę. Póki co nie mam jeszcze pudełka z prawdziwego zdarzenia, chociaż nie jest to do końca prawda, bo dzięki Bentomanii jedno już na mnie czeka w Polsce z całym arsenałem gadżetów:-)
 
Mleczna bułeczka, rolka z filetu z indyka, sera mimolette i świeżej bazylii, śliwka, mała kiść winogron, kilka migdałów i batonik Ovomaltine.

 

niedziela, 12 sierpnia 2012

La Baule od kuchni

Weekend minął zdecydowanie za szybko, ale pocieszam się, że przyszła środa jest dniem wolnym od pracy. Sobotę i niedzielę przeznaczyłam na słodkie lenistwo na plaży w La Baule położonym ok. 70 km od Nantes. Zajechaliśmy akurat w porę obiadową, więc gdy tylko zajęliśmy miejscówkę na plaży, zostawiłam moje towarzystwo i udałam się w poszukiwaniu godnej restauracji/bistro. Mój wybór padł na La Croisette. Miałam ogromną chęć na carpaccio, a będąc w ubiegły weekend w La Baule byłam w niej na kawie i zauważyłam w karcie ogromny wybór tejże przystawki. Mój wybór padł na carpaccio w stylu włoskim z pesto, balsamico, rukolą i parmezanem, a ku mojej radości okazało się, że w cenie jednego carpaccio drugie dowolne jest gratis. Spośród szerokiego wachlarza możliwości skusiłam się na wersję po japońsku z sosem sojowym z sezamem, wasabi i marynowanym imbirem. Obie wersje były smaczne, ale moje serce zdecydowanie podbiła wersja z pesto. Mięso było cieniutko pokrojone, delikatne, dokładnie takie jak powinno :-) Foodgazm. Na deser postanowiłam poszukać lodziarni. Moją uwagę przykuła Amorino - włoska lodziarnia. Jak głosił szyld wewnątrz lokalu lody są przygotowywane w tradycyjny sposób z jaj od szczęśliwych kur i z pełnotłustego mleka. Przy kasie wybiera się rozmiar rożka lub kubeczka, płaci się i podchodzi z rachunkiem do miłej pani, która wyglądała na właścicielkę przybytku. Bardzo spodobał mi się pomysł, że rozmiar kubeczka/rożka nie determinuje ilości gałek. Jeśli ktoś ma taki kaprys, to mógłby w średnim pojemniczku spróbować nawet kilku smaków :-) Ja wybrałam przy wczorajszej wizycie czekoladę z orzechem laskowym i ciasteczko korzenne, natomiast dzisiaj jogurt, pistację, karmel z atlantycką solą i mascarpone z karmelizowaną figą. A to wszystko z gorącym aromatycznym espresso. Foodgazm 2. W środę, jeśli tylko pogoda na to pozwoli, znowu w planach wypad do La Baule i chyba wiem gdzie mnie nogi znów zaprowadzą...


Carpaccio à l'Italienne


Lody speculoos i czekolada z orzechem laskowym, cafe macchiato



La Croisette
Villa des Aulnes
31, place du Maréchal Leclerc

Amorino
40 avenue du Général de Gaulle
44500 La Baule Escoublac


piątek, 10 sierpnia 2012

Łosoś z pieca z sałatką owocową

Nareszcie weekend. W Nantes piękna pogoda. W tej chwili na niebie ani jednej chmurki. Świeci piękne Słońce, dlatego zaraz pewnie zasiądę przed domem w bikini i wykorzystam aurę, żeby złapać trochę koloru. Zagłębię się w lekturze kryminału Ofiara losu Camilli Läckberg i będę cieszyć się w pełni wolnym popołudniem :-)

Dzisiaj na obiad wymarzyłam sobie łososia z pieca. Miałam jednocześnie ochotę na orzeźwiające owoce. Postanowiłam skompilować moje dzisiejsze kulinarne zachcianki w jedno danie. Efekty widoczne poniżej. Delikatne mięso łososia w asyście soczystego melona, słodkich truskawek i kruchej sałaty skąpanych w miodowo-balsamicznym dressingu. Musicie tego spróbować. 

Składniki:

- filet z łososia (u mnie ze skórą)
- sok z cytryny
- łyżeczka masła lub oliwa
- sól

Sałatka:
- 1/4 melona
- kilka truskawek
- pół małej paczki mixu sałat (u mnie z roszponką)

Dressing:
- łyżka oliwy extra vergine
- łyżka octu balsamico
- łyżeczka miodu z kwiatu pomarańczy

Łososia kładziemy na kawałku folii aluminiowej. Solimy, skrapiamy sokiem z cytryny, kładziemy kawałek masła lub smarujemy oliwą i zawijamy w papilot. Pieczemy w temperaturze 180 st. przez 10-15 minut (zależy od wielkości). W tym czasie kładziemy na duży talerz sałatę. Truskawki myjemy, odrywamy od nich szypułki i kroimy na połówki. Usuwamy skórę z melona i kroimy na małe kawałki. Owoce układamy na sałacie. Na koniec w małej miseczce łączymy wszystkie składniki dressingu i polewamy nim sałatkę.

Smacznego, Kochani!




czwartek, 9 sierpnia 2012

Petit déjeuner #2

Drugi tydzień z rzędu wstawania o godzinie 3.30 to zdecydowanie nie jest to, co Tygryski lubią najbardziej. Z utęsknieniem oczekuję weekendu, kiedy będę mogła spać do 8, a potem usiąść przed domem skąpanym w Słońcu z miseczką herbaty (Francuzi właściwie chyba nie piją z kubków, a już na pewno nie na śniadanie) i delektować się smakiem świeżego croissanta albo pain au chocolat...
A tymczasem małe co nieco, którym raczyłam się w ubiegłą niedzielę.


Zawijaniec z kawałkami czekolady i świeżo wyciskany sok z pomarańczy.


Plany na weekend zapowiadają się obiecująco. Sobota - plażowanie i zakupy w La Baule (w końcu jak człowiek sam zarabia dzięgi, to może sobie od czasu do czasu poszaleć, nie?), a wieczorem beach party. Niedziela - biorąc pod uwagę konkretne plany na sobotę, to trzeba będzie zarezerwować sobie trochę czasu na regenerację ;-) Może jakiś wypad na rowerze do Nantes albo spacer po parku? A Wy co planujecie?

czwartek, 26 lipca 2012

Petit déjeuner #1

Śniadanie jest zdecydowanie moim ulubionym posiłkiem. Kiedyś go nie jadłam, ale po wielu latach podsuwanych kanapek i kubków kakao przez mamę przestawienie się na jedzenie wczesnych posiłków było nieuniknione ;-) Wtedy tego nie cierpiałam, a dzisiaj jestem jej za to wdzięczna.
Tak się złożyło, że najbliższe dwa miesiące spędzę we francuskim Nantes, pracując na budowie na terenie elektrowni EDF Cordemais. Korzystając z tego, że Francuzi mają mnóstwo ciekawych produktów i potraw do zaoferowania na rozpoczęcie posiłkiem udanego dnia, rozpoczynam u siebie cykl ze śniadaniami.  Niestety, pomimo mieszkania na własną rękę, kuchnia jest dosyć uboga (posiada jedynie kuchenkę elektryczną i mikrofalę...), więc nie mam zbyt dużego pola do popisu, jeśli o gotowanie, więc nie spodziewajcie się w tej chwili zbyt wielu przepisów z mojej strony... Miłego dnia!


Kawa zbożowa z karmelową nutą, goferek belgijski ze spreadem z kawałkami spekuloos, jajko na miękko, kiwi.




sobota, 14 lipca 2012

Gandawa kulinarnie

W zeszły weekend miałam niewątpliwą przyjemność zatrzymać się w drodze do Francji w Belgii u mojej siostry i szwagra. Tak się składa, że miasteczko w którym mieszkają mieści się niedaleko Gandawy. Miasto to słynie przede wszystkim z pięknych zabytków takich jak Katedra św. Bawona czy okazałej biblioteki uniwersyteckiej zwanej Boekentoren oraz odbywającego się tam co roku przeglądu kina europejskiego Film Festival Ghent i wystawy kwiatów Floralies Gantoises, która ma miejsce co pięć lat. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie poznała miasta od strony gastronomicznej. Odwiedziłam z A. i K. trzy miejsca. Pierwsza kawiarnia nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia, o czym świadczy fakt, że zapomniałam jak się nazywa... Moje chai latte było bardzo smaczne, ale jednak miejsce i jego klimat nie wzbudziły we mnie większych emocji. Wnętrze sprawiało wrażenie przytłoczonego. Prawdopodobnie dlatego, że na małej powierzchni było ustawionych mnóstwo stolików i krzeseł. Może się czepiam ;-)
Drugim przystankiem był Julie's House. Właścicielka tej kawiarnio-cukierni założyła ją podobno, będąc na początku studiów. Miejsce jest malutkie. Przed wejściem jest także wystawionych kilka stoliczków. Można tu nie tylko przyjść na śniadanie czy po prostu wpaść na kawę i ciacho, przyglądając się spacerującym mieszkańcom i turystom, ale również kupić ciasto na wynos lub gadżety do wyrobu cupcake'ów. Chociaż Julie's House słynie przede wszystkim z pięknie przyozdobionych cupcake'ów, to my zdecydowaliśmy się na tartę crème brûlée z rabarbarem. Wyborna. Słodycz waniliowego nadzienia i kryjący się pod nim kwaskowaty rabarbar. Niestety nie udało mi się rozszyfrować z czego zrobiony był spód. Nie było to na pewno kruche ciasto, tylko coś jakby ciasto zrobione z pokruszonych belgijskich wafli.





Julie's House
Kraanlei 13, 9000 Gent

Ostatnim stopem było bistro Le Pain Quotidien. To jest mój absolutny numer jeden. Zakochałam się w tym miejscu na zabój. Przypomina mi ono trochę warszawską Charlotte ze względu na charakter (wspólny stół, śniadania i przekąski w menu), chociaż na pewno ma bogatszą ofertę i... należy do ogromnej sieci piekarni/kawiarni Le Pain Quotidien (swoje filie ma nawet w Japonii czy Kuwejcie). Na miejscu można kupić różnorodne świeżo wypiekane na miejscu pieczywo oraz produkty organiczne: konfitury, czekoladowe spready, pastę spekuloos, czyli pastę wytwarzaną z korzennych ciasteczek, pastę z karczochów czy oliwy smakowe. W karcie górują rozmaite kanapki na ciepło i zimno oraz deski z małymi porcjami serów/wędlin/oliwek/past. Na początek wszyscy wzięliśmy domową lemoniadę z cytrusów. Doskonale ugasiła nasze pragnienie. Na lunch już nie byliśmy tacy zgodni ;-) A. wzięła półmisek środziemnomorski i miseczkę humusu (nigdzie jeszcze nie jadłam lepszego; nie przesadzają z użyciem tahini jak w większości lokali). K. wziął kanapkę ze świeżo posiekanym tatarem wołowym, płatkami parmezanu, oliwą bazyliową i maleńkimi oliwkami. Uwielbiam tatara, ale to był absolutny foodgazm. Delikatne, słodkawe mięso świetnie równoważyło się z charakterystycznym smakiem parmezanu i czarnych oliwek. Ja natomiast zamówiłam kanapkę z domowym guacamole, plasterkami piersi indyka, suszonymi pomidorami i rukolą. Nie mam pytań. Wszystko było świeże. Pieczywo z chrupiącą skórką i miękkim środkiem. Ceny są umiarkowane - za kanapkę, która w rzeczywistości była czterema sporymi kromkami, płaci się nie więcej niż 10 euro. Może dla kogoś jest to dużo jak za kanapkę, ale ja uważam, że naprawdę warto. Już dawno nie jadłam tak prostego i tak pysznego jedzenia. Na pewno gdy będę miała okazję, to wrócę tam bez dwóch zdań.



Talerz śródziemnomorski: szynka parmeńska, melon, ricotta, suszone pomidory, oliwa bazyliowa, mix sałat, bagietka Le Pain Quotidien; humus; lemoniada; a w tle kartonik z tartą z Julie's House


Le Pain Quotidien
Kalandeberg 10
B-9000 Gent


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Truskawkowo-jabłkowy placek z kruszonką

Wczorajsza sobota była bardzo leniwa. Nie miałam zmiany w centrum akredytacji, a rodzice pojechali na dwa dni do znajomych na Kaszuby. Zostałam sama z psem. Co robić gdy sesja zbliża się wielkimi krokami? Najlepiej nadrobić serialowe zaległości i upiec ciasto. W lodówce miałam pół kilo naszych wspaniałych polskich truskawek, więc postanowiłam poszperać troszkę w sieci. Znalazłam ten przepis. 
Nie miałam jednak rabarbaru. To mnie nie zniechęciło, bo zastąpiłam go kwaśnym zielonym jabłkiem. Mąkę białą zastąpiłam orkiszową, zarówno w spodzie jak i kruszonce. Kwaskowate jabłko i truskawski w połączeniu ze słodką maślaną kruszonką i gorącym espresso to połączenie wprost idealne na leniwe weekendowe popołudnie.

Składniki:
Spód:
-220g mąki orkiszowej
-110g cukru pudru
-110g masła
-2 żółtka
Nadzienie:
-0,5kg umytych wyszypułkowanych truskawek
-jedno duże zielone (lub inne kwaśne) jabłko
Kruszonka:
-3/4 szklanki mąki
-3/4 szklanki cukru
-1/3 kostki masła

Składniki na spód zagniatamy w dużej misce do uzyskania gładkiej masy. Wykładamy ciastem formę (u mnie ceramiczna o wymiarach 25cm x 30cm na grubość ok.1 cm. Nakłuwamy gęsto widelcem. Podpiekamy kwadrans w temp.220st. Truskawki kroimy na połówki. Jabłko obieramy i kroimy na małe kawałeczki. Owoce układamy na przemian na lekko przestudzonym spodzie. W misce przygotowujemy kruszonkę: mieszamy cukier i mąkę, a następnie dodajemy masło do uzyskania okruchów. Posypujemy ciasto i wstawiamy do piecyka na 50 minut w temp. 220st. Podajemy z lodami waniliowymi :-)




Zdjęcia zostały zrobione przez mojego tatę :-)

piątek, 1 czerwca 2012

Stir-fry z kiełkami i tofu na słodko

Aura za oknem, mimo że dziś 1 czerwca, jest raczej mało zachęcająca do wychodzenia gdziekolwiek. Niestety nie mogłam sobie dzisiaj pozwolić na zaszycie się w mojej dziupli (zaliczenie KOW mnie wzywało ;]). Na szczęście między zajęciami udało się wyrwać w kilka osób do Kafki na małe co nieco. Zrobiłam sobie wobec tego Dzień Dziecka i zamówiłam latte macchiato i bułkę migdałową, którą choć można dostać w wielu miejscach w Warszawie, to jednak nigdzie nie smakuje tak jak na Oboźnej.
Po zajęciach wróciłam od razu do mieszkania. Bez specjalnych chęci do życia. Obiad jednak by się przydał... Co by tu dziś wymodzić... - pomyślałam, gorączkowo szperając po szafkach w poszukiwaniu czegoś godnego uwagi.  Prędko wpadł mi w ręce makaron ryżowy. A może coś azjatyckiego? Otworzyłam lodówkę i to było to. Kiełki na patelnię i paczka marynowanego tofu. Wybór padł na stir-fry. Bardzo lubię wszelaką chińszczyznę i inne dania kuchni dalekowschodniej. Atutem tego dania jest to, że można do niego wrzucić praktycznie wszystko, co nam wpadnie w łapki i robi się je naprawdę błyskawicznie. Mój stir-fry zajął mi niecały kwadrans.

Składniki na 3 osoby:

-1/3 opakowania wstążek ryżowych
-duże opakowanie kiełków na patelnię
-opakowanie tofu
-oliwa do smażenia (albo olej sezamowy)

Marynata do tofu:
-łyżka ciemnego sosu sojowego
-łyżka oliwy lub oleju sezamowego
-łyżka mąki ziemniaczanej
-łyżka cukru trzcinowego
-szczypta cynamonu

Składniki marynaty łączymy razem w misce. Tofu odsączamy. Kroimy w kostkę i wrzucamy do marynaty. Makaron gotujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Rozgrzewamy oliwę/olej na głębokiej patelni. Na patelnię wrzucamy kiełki; skrapiamy sosem sojowym do smaku. Smażymy na średnim ogniu ok. 3 minut, stale mieszając. Następnie dodajemy tofu i makaron. Całość smażymy jeszcze przez kolejne 3 minuty.

Smacznego!






środa, 16 maja 2012

Cytrynowe muffinki z białą czekoladą

To były chyba pierwsze muffinki, jakie kiedykolwiek zrobiłam. Robię je zazwyczaj, gdy idę do kogoś na domówkę albo chcę komuś po prostu zrobić frajdę. Każdy lubi w nich co innego. Moja mama rezygnuje dla nich nawet z diety, bo uwielbia ich karmelowo-cytrynowy zapach, który roztacza się po całym domu podczas pieczenia. Potrafi być naprawdę uzależniający :-) Moja współlokatorka twierdzi, że najlepsze są chrupiące płatki migdałów, którymi są posypane. A ja? Ja lubię ich prostotę. To, że zawsze wychodzą.

Składniki (na ok.15 sztuk):
- 375 g mąki
- 125 g drobnego cukru (używam trzcinowego)
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- szczypta soli
- 2 tabliczki białej czekolady
- 2 jajka
- 375 ml mleka
- 160 g stopionego masła
- skórka starta z jednej cytryny
- płatki migdałowe do dekoracji

Czekoladę posiekać na drobne kawałki. Cytrynę sparzyć i otrzeć skórkę na małych oczkach. Mąkę przesiać przez sitko, a następnie dodać do niej resztę suchych składników. W drugiej misce połączyć wszystkie mokre składniki i dodać do suchych; wymieszać ze sobą niedbale (ciasto ma być grudkowate!). Formę do muffinek natłuszczamy masłem/oliwą lub wykładamy papilotkami, które wypełniamy do 2/3 wysokości. Na koniec posypujemy płatkami migdałów i pieczemy 20-25 minut w temperaturze 210 st.




Smacznego!

sobota, 12 maja 2012

Gdy za oknem szaro i mokro... Czyli domowa nutella.

Jeszcze wczoraj na zewnątrz była piękna pogoda, która zachęcała do spacerów czy innych aktywności ruchowych, tymczasem dzisiaj za oknem szaro i deszczowo. Postanowiłam poprawić sobie nieco humor i nie poddawać się pogodowym kaprysom, przygotowując domową nutellę. Przepis zaczerpnęłam z książki Beaty Woźniak, którą dostałam na urodziny od mojej koleżanki i zarazem autorki bloga czarygary, Czekoladowe rozkosze. Jako że jestem wielką fanką tego czekoladowo-orzechowego kremu, nie mogłam oprzeć się pokusie, by sama wreszcie nie spróbować go zrobić w domowych warunkach. Tym bardziej, że ta sklepowa, nie czarujmy się, tak naprawdę mało ma wspólnego z orzechem laskowym. Ta domowa jest pożywna i dużo zdrowsza (choć szkoda, że nie mniej kaloryczna ;-)). Z poniższego przepisu wyszły mi dwa małe słoiczki. Krem smakuje wybornie jedzony po prostu łyżeczka, ale z croissantem będzie smakował pewnie nie gorzej...

Składniki:
- tabliczka gorzkiej czekolady
- szklanka skondensowanego mleka słodzonego
- 100g orzechów laskowych bez skórki
- 2 łyżki płynnego miodu

Orzechy zmiksować na puder. Mleko i miód podrzewamy na małym ogniu, po czym zestawiamy i dodajemy połamaną czekoladę. Mieszamy do uzyskania jednolitej masy. Na koniec łączymy razem z pudrem orzechowym i miksujemy wszystko na kremową masę. Przelewamy do słoiczków i wstawiamy do lodówki.



czwartek, 10 maja 2012

tel-aviv

I stało się. Odkryłam moje nowe miejsce w Warszawie, którego od dzisiaj będę stałą bywalczynią. O lokalu przy ulicy Poznańskiej 11 słyszałam już dość dawno od mojej przyjaciółki (która z resztą mnie tam dzisiaj wyciągnęła ;-)). Nigdy nie miałam wcześniej okazji spróbowania żadnego specjału kuchni żydowskiej, a określenie "kuchnia koszerna" było dla mnie czymś tajemniczym. Moja jedyna wiedza z tej dziedziny ograniczała się do tego, że w kuchni koszernej nie wolno spożywać wieprzowiny (popieram!). Tymczasem "koszerny" oznacza po prostu "czysty" i dotyczy składników, z których ludzie wyznania mojżeszowego mogą przygotowywać swoje posiłki. Produkty przetwarza sie według określonych zasad, które zostały opisane już w Torze.
Filozofią tel-avivu jest podawanie zawsze świeżych potraw, przygotowywanych z jak najmniej przetworzonych składników. I faktycznie tak jest. Potwierdzam :-)
Dziś wreszcie miałam okazję przekonać się na własnym podniebieniu, czym jest kuchnia żydowska. Trafiłyśmy z K. na porę lunchową, więc zdecydowałyśmy się na wykupienie voucherów na bufet (26,99 PLN za osobę). Dodatkowo zamówiłam do picia imbiriadę, która nie była zbyt słodka, dzięki czemu doskonale gasiła pragnienie.

Na bufet składały się:

- zupa (wyglądem i smakiem przypominająca barszcz ukraiński)
- potrawka z ciecierzycy podawana z ryżem
- buraczki w zalewie i pestkach dyni
- sałata z jajkiem i pomidorem
- kuskus z marchewką i ogórkiem
- zestaw past + pita, z którego tel-aviv słynie: baba ghanoush, czyli pasta z pieczonego bakłażana, pasta z zielonego groszku, hummus tahini, pasta z ciecierzycy oraz mój absolutny numer jeden: pasta z czerwonej fasoli, rodzynek i chilli
Na deser podano sałatkę owocową z miętą (ananas, mango, pomarańcz, grejpfrut, kiwi) i kruche babeczki z kremem pomarańczowym i orzechami włoskimi.
Wszystko było smaczne, ale moimi faworytkami pozostaną jednak pasty :-) I chyba już dawno nie zjadłam tylu warzyw i owoców naraz. Po dzisiejszym spontanicznym obiedzie w tel-avivie doszłam jeszcze do jednego wniosku - aby wywołać u mnie szczery uśmiech zadowolenia z życia wystarczą dwie rzeczy: dobre, proste jedzenie i kompan do konstruktywnej rozmowy (co wcale nie musi oznaczać poważnych tematów, bynajmniej ;]). Oba te czynniki zostały spełnione. Jestem w szampańskim nastroju, choć od dobrych kilku dni nie dosypiam. Ale to nieważne. Dziś wieczorem czeka mnie jeszcze Metallica, więc czego jeszcze chcieć więcej? ;-)

tel-aviv.pl






poniedziałek, 7 maja 2012

Breakfast #1 - Omelette du fromage

Dawno tu nie zaglądałam. Bynajmniej nie dlatego, że spoczęłam na laurach i przestałam gotować, ale z powodu mniej i bardziej skomplikowanych spraw na głowie. Ostatni miesiąc spędziłam głównie na trenowaniu do HPP w Zbrosławicach i CDI  w Radzionkowie, przygotowywaniu J. do matury (trzymam mocno kciuki! :-)) i ogarnianiu chaosu na uczelni. W międzyczasie pojechałam jeszcze do rodziców na Mazury na Wielkanoc i tak to jakoś szybko zleciało... Mało tego, wygląda na to, że najbliższy kwartał zapowiada się jeszcze bardziej pracowicie. Zaczęłam majówkowymi zawodami, z których wróciłam wczoraj w nocy. Czeka mnie teraz prawie 1,5 miesiąca różnych zaliczeń, egzaminów i prac pisemnych. Poza tym wielkimi krokami zbliża się EURO, podczas którego będę wolontariuszką (w Gdańsku). A po footballowym szaleństwie prawdopodobnie wybiorę się na miesiąc do pracy w restauracji we Francji (i nie będzie to zmywak... ;-)). No ale dosyć tego marudzenia. Najważniejsze, że caly czas dzieje się coś ciekawego i wciąż poznaję nowych, pozytywnie zakręconych ludzi. Od teraz postaram się już naprawdę nie zaniedbywać bloga i systematycznie dzielić się z Wami tym, co gotuję.


Dzisiaj po przebudzeniu zobaczyłam za oknem gęste chmury i deszcz. Niestety słoneczna aura, którą cieszyłam się w Radzionkowie gdzieś całkowicie przepadła. Wygramoliłam się z łóżka i pierwsze kroki skierowałam do kuchni, żeby zaparzyć sobie moją ulubioną senche z pomarańczą i żurawiną, a na małe co nieco... śniadanie, które robię najczęściej, gdy mam ochotę na coś naprawdę sycącego i na słono (a zazwyczaj z rana jem na słodko), co robi się jednocześnie szybko, a daje poczucia zjedzenia "po królewsku" :) Taki jest właśnie omlet z żółtym serem. Nigdy nie korzystałam z żadnego konkretnego przepisu na omlet. Wiem, że są różne szkoły robienia ciasta na omlet. Niektórzy oddzielają białka od żółtek i ubijają je na pianę. Ja tego nie robię, bo najczęściej nie mam na to zwyczajnie czasu. Poza tym uważam, że takiemu "niedbałemu" omletowi niczego nie brakuje :) 


Składniki na jeden omlet:
- 2 jaja ("zerówki")
- 3-4 łyżki mleka (zawsze leję na oko)
- 3 łyżki mąki
- 3 łyżki tartego żółtego sera (u mnie tym razem gouda, ale polecam tarty ser do pizzy i zapiekanek firmy Arla z czosnkiem i oregano)
- szczypta soli
- szczypta oregano
- oliwa do smażenia

*Często zdarza mi się dodawać jeszcze posiekane suszone pomidory i prażone pestki dyni/słonecznika.

Jajka wbijamy do miski. Dodajemy sól. Mieszamy trzepaczką. Następnie dodajemy mąkę i mleko, cały czas mieszając aż do uzyskania jednolitej masy. Na koniec dodajemy oregano i ser (oraz opcjonalne składniki). Rozgrzewamy oliwę i smażymy na małym ogniu po 2-3 minuty z każdej strony. Używam małej patelenki, którą można przykryć np. pokrywką od garnka. Dzięki temu omlet ścina się równocześnie z wierzchu, co bardzo ułatwia kwestię przerzucenia go potem na drugą stronę ;-)

Et voilà!









czwartek, 29 marca 2012

Wiejska zapiekanka ziemniaczano-porowa na cieście francuskim

To był długi i dość wyczerpujący dzień. Wróciłam ze stajni po 21. O dziwo wciąż byłam pełna energii, więc postanowiłam spożytkować ją na przygotowanie na jutro dania, które będę mogła bez problemu wziąć ze sobą na treningi. Coś, co będzie równie smaczne na ciepło jak i na zimno i coś, czym będę się mogła bez trudu podzielić. Mój wybór padł na zapiekankę ziemniaczano-porową przepisu Tomka Woźniaka. Przepis ukazał się na łamach marcowego numeru Kuchni. Swoją drogą, według mnie, był to numer wyjątkowo bogaty w ciekawe przepisy i na pewno jeszcze niejeden post będzie poświęcony daniom właśnie z tamtego numeru :-) Przygotowanie zapiekanki zajęło mi nie więcej jak 20 minut + pieczenie ok.25 minut, dlatego polecam ją wszystkim tym, którzy wracają głodni do domu i mają w lodówce/zamrażarce rolkę ciasta francuskiego, jajka, żółty ser i śmietanę. Reszta tak naprawdę zależy od nas samych. W takiej zapiekance może się znaleźć wszystko: kiełbasa, szynka, cebula, cukinia, suszone pomidory, kawałki kurczaka, fasola lub na co tylko nam przyjdzie ochota :-) Taka zapiekanka daje duże pole do popisu, a ponadto jest dobrym sposobem na zrobienie generalnych porządków w lodówce i spożytkowanie produktów, których termin przydatności zbliża się wielkimi krokami...

Składniki (dla 3 osób):

-pół rolki ciasta francuskiego
-opakowanie kiełbasy krakowskiej w plasterkach
-4 ziemniaki
-300 ml śmietany 18%
-150g żółtego sera (u mnie gouda)
-2 jajka
-por
-sól, pieprz, gałka muszkatałowa
-pęczek świeżego tymianku (u mnie 1,5 łyżki suszonego)

Naczynie żaroodporne (u mnie owalna brytfanka o wymiarach ok.20 cm i 25 cm w najszerszych punktach) wykładamy ciastem francuskim i pieczemy 15 min. w temperaturze 180 st. Ziemniaki obieramy i kroimy w dość drobną kostkę. Gotujemy 8 minut w osolonym wrzątku. W dużej misce roztrzepujemy jajka, dodajemy śmietanę, starty ser, ziemniaki oraz pokrojoną w paski/kostkę kiełbasę i posiekanego pora. Całość doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatałową. Mieszamy i wylewamy nadzienie na upieczony spód. Zapiekamy ok.25 minut w temperaturze 170 st. Serwujemy na ciepło lub na zimno.

Smacznego!






środa, 28 marca 2012

Zupa z czerwonej soczewicy z harissą

Jakiś czas temu wzięło mnie na strączkowe: fasolę, ciecierzycę (Uwielbiam hummus!) i soczewicę. Zawierają dużo białka i witamin z grupy B, a ponadto są bardzo sycące. Ostatnio miałam okazję zrobić po raz pierwszy falafle, teraz postawiłam na danie mniej czasochłonne - zupę z czerwonej soczewicy z dodatkiem orientalnej pasty harissa. Przepis na tę zupę znalazłam w marcowym numerze Kuchni i od razu przyciągnął moją uwagę swoją prostotą. Wydaje mi się, że ta zupa będzie świetnym pomysłem na obiad w okresie jesienno-zimowym, ponieważ jest bardzo gęsta, rozgrzewająca i syci na dłuuugo, ale mój obecny apetyt na strączkowe nie pozwolił mi pozostać na ten przepis obojętną  ;-) Bardzo ciekawe połączenie słodyczy i ostrych, zdecydowanych smaków. Przepis poniżej. Polecam!

Składniki:

-250 g czerwonej soczewicy
-1,5 l bulionu warzywnego
-4 ząbki czosnku
-mała cebula
-2 czerwone papryki
-puszka pomidorów bez skórki
-oliwa do smażenia
-sól, cukier, pieprz
-1,5 łyżeczki harissy
-garść świeżej mięty (w oryginalnym przepisie kolendra, ale niestety nie mogłam jej nigdzie dostać)

Soczewicę płuczemy i zalewamy gorącym bulionem, aż będzie al dente. Papryki myjemy, usuwamy nasiona i kroimy w dość drobą kostkę; siekamy czosnek i cebulę. Rozgrzewamy na patelni odrobinę oliwy i smażymy wszystko ok.5 minut. Następnie dodajemy podsmażone warzywa oraz pomidory  do garnka z soczewicą i wywarem. Przyprawiamy solą, cukrem, pieprzem i harissą. Gotujemy na małym ogniu do momentu, aż soczewica będzie zupełnie miękka. Zupę podajemy posypaną świeżą zieleniną. U mnie była to mięta, ale równie dobrze można ją zastąpić pietruchą :-)

Smacznego!






poniedziałek, 26 marca 2012

Domowy Fast Food #1 - Wrapy z kurczakiem, kiełkami i orzeszkami nerkowca

Między zajęciami, gdy złapie mnie głód, często odwiedzam pobliskie kawiarenki na małe conieco. Moim faworytem jest zdecydowanie Kafka na Oboźnej i serwowane w niej naleśniki z nutellą i bananem, ale w obawie o moją linię nie mogę sobie na nie zbyt często pozwalać ;p Nie znaczy to jednak, że odmawiam sobie dobrego jedzenia (Co to, to nie!). Moją propozycją na dzisiejszy obiad jest danie równie szybkie i pyszne co naleśniki w Kafce. Możecie je przygotować i spałaszować od razu w domu, jak również zabrać w torbie na uczelnię/do pracy i pokrzepić się nim, gdy zacznie Was maltretować mały głód ;-)

Składniki na 3 wrapy:

-3 pszenne tortille
-duża pierś z kurczaka
-opakowanie kiełków do stir fry
-50g orzeszków nerkowca
-oliwa z oliwek do smażenia

Marynata do kurczaka:

-3 łyżki sosu sojowego
-łyżka oliwy z oliwek
-łyżka cukru trzcinowego

Kurczaka myjemy, oczyszczamy z błon i kroimy w cienkie paski. Mieszamy składniki marynaty i marynujemy mięso przez ok. pół godziny w lodówce. Następnie smażymy na oliwie z każdej strony ok. 2 minuty, wrzucamy kiełki oraz orzeszki. Smażymy jeszcze kolejne 2 minuty. Na każdą tortillę nakładamy na środku równą porcję nadzienia i zawijamy ściśle, zaczynając od boków, a kończąc od dołu i góry. Tak przygotowane wrapy wkładamy kolejno do rozgrzanego opiekacza na ok.3 minuty aż się ładnie przyrumienią. Jeśli nie macie opiekacza, to można je podpiec w piecyku.

Smacznego!





piątek, 23 marca 2012

Sałatka Asian Style

Dziś prosta, szybka, kolorowa sałatka w stylu orientalnym. Słodycz pomarańczy, ocet ryżowy i kurczak w sosie sojowym na delikatnych makaronowych wstążkach i mixie sałat z rukolą dają bardzo ciekawą kombinację. Danie sycące, a jednocześnie lekkie. W sam raz na późny obiad lub wczesną kolację :-)

Składniki na 2 porcje:

-2/3 paczki mixu sałat z rukolą
-1/3 paczki wstążek ryżowych TaoTao
-duża pierś z kurczaka
-pół czerwonej papryki
-pomarańcza
-2 łyżki sosu sojowego
-łyżeczka cukru
-oliwa do smażenia

Dressing:

-sok z połowy pomarańczy
-łyżka octu ryżowego
-łyżka cukru
-łyżka oliwy

W miseczce łączymy wszystkie składniki dressingu. Kurczaka myjemy, osuszamy, oczyszczamy z błon i kroimy w kostkę. Marynujemy przez pół godziny w sosie sojowym z cukrem, ale jeśli ktoś jest bardzo głodny, to może śmiało pominąć ten etap ;-) Następnie smażymy mięso na łyżce oliwy. W tym samym czasie wrzucamy na osolony wrzątek makaron ryżowy i gotujemy przez 3 minuty. Odcedzamy. Na talerzach układamy sałatę, następnie makaron, który polewamy wcześniej przygotowanym dressingiem, kawałki kurczaka i dekorujemy papryką pokrojoną w paseczki i wyfiletowanymi plastrami pomarańczy.

Smacznego!



niedziela, 18 marca 2012

Quiche z czarnymi oliwkami i żółtą papryką

Często gdy wracam nad ranem z imprezy zdarza mi się nie kłaść od razu spać, tylko zabrać za wypróbowanie nowego przepisu. Lubię to pitraszenie, kiedy noc już nie jest nocą, a dzień jeszcze nie jest dniem - cisza wokół, sąsiedzi jeszcze w najlepsze śpią, a ja spędzam czas sama ze sobą, słuchając Lany i przygotowując poszczególne składniki przepisu. Podobnie było dzisiaj nad ranem. Wróciłam ze Snu Pszczoły około 4 i zabrałam się za testowanie jednego z przepisów marcowego numeru Kuchni: quiche'a z czarnymi oliwkami i żółtą papryką. Ciasto na tę tartę smakiem i konsystencją kojarzy mi się ze szkockimi maślanymi ciasteczkami Walkers. Wprost rozpływa się w ustach i  wspaniale kontrastuje z charakternym nadzieniem. To danie jest idealne, bo smakuje równie dobrze na ciepło jak i na zimno, a więc jest idealnym kandydatem na towarzysza ciepłego leniwego popołudnia na powietrzu, gdy dopadnie nas ochota na małe co nieco :-) 

Składniki:

Ciasto:
-2 szklanki + 3 łyżki mąki
-170g zimnego masła (pokrojonego w kostkę)
-1 duże żółtko
-3 łyżki oliwy extra vergine
-szczypta soli

Nadzienie:
-2 duże jajka
-5 łyżek miękkiego koziego serka (u mnie opakowanie śmietankowego Almette)
-3 łyżki gęstej śmietanki tortowej 36%
-2 małe czerwone cebule (pokrojone w piórka)
-1 żółta papryka (pokrojona w paski)
-3 ząbki czosnku (drobno posiekane)
-łyżeczka tymianku
-1/4 szklanki oliwy (do smażenia)
-2 garście czarnych oliwek bez pestek
-sól i pieprz do smaku

Składniki ciasta zagniatamy. Jeśli się nie klei, można dodać jeszcze nieco oliwy. Spłaszczamy, zawijamy w folię aluminiową i wkładamy na 30 min do lodówki. Ciasto może być trochę sypkie. Wylepiamy nim formę na tartę i wstawiamy na kolejne pół godziny do schłodzenia. Ja dysponuję silikonową formą do tart (tu ukłon w stronę mojej hiszpańskiej grupy, która podarowała mi ją na urodziny :-)), której na szczęście nie muszę przygotowywać przed wyłożeniem jej ciastem, ale jeśli ktoś ma ceramiczną, to oczywiście musi ją najpierw wysmarować np. masłem i wysypać bułką tartą, co ułatwi późniejsze wyciąganie quiche'a z formy ;-)
Rozgrzewamy piekarnik do 200 st. Robimy nadzienie. Roztrzepujemy jajka z serkiem i śmietaną. Na patelni rozgrzewamy oliwę, wrzucamy cebulę i smażymy, aż zmięknie, czyli ok.10 minut. Następnie dodajemy paprykę, czosnek i tymianek. Smażymy przez kolejne 3 minuty. Zdejmujemy z ognia, łączymy z oliwkami, jajkami, doprawiamy solą i pieprzem. Wyciągnamy spód i wyrzucamy z siebie wszystkie złe emocje, kłując go po całej powierzchni widelcem :P To zapobiegnie pękaniu ciasta. Na koniec nakładamy nadzienie na schłodzony spód i wstawiamy do piekarnika na 50 minut.

Smacznego!




P.S.- Udało mi się wreszcie poskromić mój piecyk gazowy, który do tej pory bardzo mnie nie lubił i przypalał wszystkie moje wypieki. Patent na niesforny piecyk i kontrolę temperatury: pod blachę, piętro niżej, położyć naczynie żaroodporne z wodą. Efekt: równomiernie przypieczone, nie spalone (!) ciasto i idealnie ścięty wierzch :-)

sobota, 17 marca 2012

Zielono mi

Dziś, zgodnie z obietnicą, publikuję kolejny przepis ze składników, które z pewnością dodadzą Wam skrzydeł :-) Przed Wami: Green Power.

Składniki na 2 wysokie szklanki:
-2 jabłka (u mnie Ligole)
-pół małego dojrzałego melona
-1/4 świeżego ogórka
-garść świeżej mięty

Jabłka, ogórka i listki mięty myjemy. Jabłka kroimy na mniejsze kawałki. Melona wydrążamy. Wszystkie składniki wrzucamy do sokowirówki i już po chwili delektujemy się orzeźwieniem i energią w czystej postaci :-)

Smacznego!


niedziela, 11 marca 2012

Purée z batatów

Wiosna zbliża się z każdym dniem coraz bliżej. Po zimie przyszedł czas na doładowanie akumulatorów. Kilka kolejnych notek postaram się poświęcić na proste i pyszne dania z warzyw i owoców, które pozwolą Wam szybko przebudzić się z zimowego letargu :-) Nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie potrzebuję teraz bardziej niż zwykle solidnego energetyczno-witaminowego kopa. Dzisiaj mam dla Was zatem błyskawiczne danie - purée z batatów z dodatkiem świeżej bazylii. Bataty, czyli słodkie ziemniaki są bogatym źródłem błonnika, witaminy A, C oraz witamin z grupy B. Nie dość, że zdrowe, to na dodatek przepyszne. Czy można chcieć czegoś więcej? :-)

Składniki:
-batat średniej wielkości
-garść listków świeżej bazylii
-3 łyżki tartej mozarelli lub innego sera, który się łatwo roztapia

Batata obieramy i kroimy na mniej więcej takie same kawałki. Wrzucamy na osolony wrzątek i gotujemy ok.10 min. Ja sprawdzam czy jest wystarczający miękki przy użyciu noża. Jeśli wchodzi gładko, to znaczy, że nasz słodki ziemniak jest już gotowy :-) Odcedzamy, a następnie wrzucamy batata do tego samego garnka, dodajemy bazylię i ser. Całość miksujemy blenderem. Dekorujemy listkiem bazylii lub garstką podprażonych orzeszków piniowych.

Smacznego!



poniedziałek, 5 marca 2012

Cytrusowy kuskus

Ostatnio mam małego fioła na punkcie kuchni Bliskiego Wschodu. Całkiem niedawno miałam okazję zmierzyć się z przyrządzeniem kilku tradycyjnych dań arabskich na ucztę klubu kolacyjnego, którego jestem współzałożycielką. Na kolację przygotowałam m.in. tabouleh, czyli sałatkę z kuskusu z dużą ilością soku z cytryny, oliwy, pietruchy, świeżego pomidora i ogórka ;-) Moja wersja jest mocną wariacją na temat. Prócz soku z cytryny dodałam świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, skórkę z cytrusów, miętę i kawałki kurczaka macerowane w przyprawie do shoarmy. Całość jest nie tylko orzeźwiająca i pełna witamin, ale także niezwykle sycąca, dlatego z pewnością jest to doskonała propozycja na lunch w środku ciężkiego dnia ;-)

Składniki na 4 porcje:
- szklanka kuskusu (ok.150g)
- sok z połowy pomarańczy
- sok z połowy cytryny
- łyżka oliwy
- garść świeżej mięty
- skórka z połowy cytryny i połowy pomarańczy
- mała pierś z kurczaka
- łyżeczka cynamonu
- sól do smaku

Kaszę wsypujemy do miski i postępujemy wg przepisu na opakowaniu (zalewamy wrzątkiem itd.). Cytrusy należy sparzyć, następnie zesterem, specjalnym przyrządem do obdzierania ich ze skóry (;P), zeskrobujemy cienkie paseczki skórki. Należy uważać, by nie zedrzeć jej wraz z białą błoną - w przeciwnym razie sałatka będzie gorzka. Wyciskamy sok i dodajemy go wraz z oliwą, skórką i przyprawami do miski z kuskusem; całość dokładnie mieszamy. Mięso kroimy w kostkę i marynujemy w przyprawie do shoarmy z dodatkiem oliwy co najmniej pół godziny w lodówce. W międzyczasie siekamy miętę i wsypujemy do sałatki. Na koniec smażymy mięso, ok. 2-3 min. z każdej strony i dodajemy je do kuskusa.

Bil-hanā' wa ash-shifā'!




niedziela, 4 marca 2012

Truskawki + amaretto

Na weekend postanowiłam wrócić do domu, żeby zrobić tacie urodzinową niespodziankę. Plan był taki, że zabieram się z Julką do Gdańska i przyjeżdżam do domu w piątek wprost na urodzinową kolację. Tata nie spodziewał się żadnego przyjęcia, a co dopiero zobaczenia córeczki, która dzień wcześniej mówiła, że w sobotę jak zwykle pojedzie rano do stajni, a po południu spotka się gdzieś na mieście ze znajomymi. Jego mina była bezbłędna :-) Uwielbiam robić ludziom takie niespodzianki. Wracając jednak do tematu notki - moja mama jak zwykle spisała się na medal i zrobiła na urodzinową kolację mnóstwo pysznego jedzenia (a potem, o dziwo, ciężko wcisnąć się w ulubione dżinsy... ;-)). Na deser pojawiło się m.in. tiramisu. Bardzo je lubię, bo łączy gorycz kawy ze słodkim biszkoptem, kremowym mascarpone i aromatem amaretto. Z uwagi na sporą liczbę kalorii postanowiłam trochę pokombinować i wymyśleć nieco lżejszą wersję tego włoskiego deseru. Mascarpone zastąpiłam więc jogurtem naturalnym, a oprócz biszkoptów dodałam jeszcze świeże truskawki, które świetnie wpasowują się w klimat powoli zbliżającej się wiosny :-)

Składniki na 2 pucharki/szklaneczki:
- 6 dużych truskawek
- 4 biszkopty do tiramisu
- mały jogurt naturalny
- 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
- łyżeczka amaretto
- listki mięty do dekoracji

Truskawki myjemy, następnie usuwamy szypułki i kroimy owoce na małe kawałki. Każdy biszkopt łamiemy na cztery. Parzymy mocną kawę i dodajemy do niej amaretto. Lekko zanurzamy w niej biszkopty, ale tak, żeby nie były nią zbyt mocno przesiąknięte, bo inaczej zrobi się z nich "mamałyga". Na dnie pucharków układamy kolejno na przemian warstwy truskawek i biszkoptów. Ostatnią warstwę zalewamy jogurtem tak, aby powstała pierzynka ;-) Na koniec dekorujemy listkiem mięty i wstawiamy do lodówki na ok. 30 minut.

Smacznego!



sobota, 11 lutego 2012

Ciasteczka z białą czekoladą i nutką pomarańczy

Uwielbiam rozkoszować się domowym ciepłem i kubkiem gorącej herbaty gdy za oknem prószy śnieg. Tak jest właśnie dzisiaj. Chwila tylko dla mnie, w ciepłych papuciach i filiżanką imbirowo-cytrynowej senchy, z psem leżącym przy nogach. Magia chwili. W takie dni lubię upiec coś do przegryzienia do popołudniowej herbatki. Dzisiaj zdecydowałam się na opatentowanie jednego z przepisów ze Złotej księgi czekolady autorstwa Carli Bardi i Claire Pietersen - chrupiące ciasteczka z wiórkami czekoladowymi. Oryginalnie w przepisie użyto dwa rodzaje czekolady, gorzką i białą, z przewagą tej pierwszej, oraz opieczone orzechy włoskie. Ja zrezygnowałam z gorzkiej czekolady i orzechów na rzecz połączenia smaków słodkiej białej czekolady z soczystą orzeźwiającą pomarańczą. Efekt zaskakująco udany. Warto wypróbować nie tylko dla walorów smakowych, ale również dla tego cudownego aromatu, który silnie działa na zmysły i kojarzy się z piękną białą zimą.

Składniki na ok. 36 ciasteczek:
-300g mąki pszennej
-1 łyżeczka proszku do pieczenia
-1 łyżeczka sody oczyszczonej
-szczypta soli
-250g miękkiego masła
-200g cukru
-200g ciemnego brązowego cukru
-2 duże jajka
-1 łyżeczka esencji waniliowej (u mnie cukier z prawdziwą wanilią)
-375g płatków owsianych
-tabliczka białej czekolady
-otarta skórka z połowy pomarańczy
-sok z połowy pomarańczy

Pokryj blachę do pieczenia pergaminem lub posmaruj masłem. Posiekaj czekoladę na maleńkie kawałki. W misce połącz wszystkie składniki suche. Następnie mikserem na wysokich obrotach utrzyj na gładką masę oba rodzaje cukru z masłem. Ja użyłam nierafinowanego cukru, z czym mikser nie do końca dał sobie radę, dlatego dobrze jest upewnić się, czy w masie nie ma grudek. Jeśli są wystarczy rozdrobnić je w palcach i ponownie zmiksować masę. Do uzyskanej masy dodajemy kolejno jajka, mieszankę mąki, płatki owsiane oraz sok i skórkę z pomarańczy stale miksując. Powstanie gęsta masa, w którą wmieszaj ręcznie kawałki czekolady. Na koniec uformuj z ciasta kulki rozmiaru piłeczki ping-pongowej i ułóż na blasze. Piec w temperaturze 170 st. ok.25 minut do uzyskania złotego koloru.
Doskonałe do maczania w popołudniowej herbatce :-)